W myśl zasady, że przygody nie da się zaplanować, jedyne co zrobili przed wylotem w nieznane, było kupienie biletów lotniczych, zaklepanie wizy i spakowanie podręcznego bagażu. Kto? Krzysiek, Paweł i Eliza. Podróżniczy zapaleńcy, tworzący ekipę WTerenWzięci z małopolski. Nie mieli w dłoniach nawet przewodnika o kraju w którym mieli spędzić miesiąc czasu, a który oddalony jest w linii prostej od Bochni o ponad 8 600 km. Żeby było jeszcze ciekawiej, kraj ten zapragnęli zwiedzić na dwóch kółkach. Tyle, że nie byle jakich kółkach. Miały to być używane skutery, zakupione na miejscu, o małej pojemności i wątpliwym stanie technicznym. I miały one dowieźć ich z północy Wietnamu na południe tego Azjatyckiego, wielokulturowego i barwnego kraju. Początek podróży wyznaczało Hanoi, stolica kraju. Natomiast finiszem miał być tętniący życiem Saigon. Te miasta dzieli około 1487 km, oni natomiast na swoich skuterach pokonali 3222 km aby dotrzeć na gorące, wilgotne południe Wietnamu ze spowitej Wietnamską zimą, mokrej i mglistej północy.
Moment gdy postawili pierwsze kroki w tym tętniącym życiem, głośnym od klaksonów i wypełnionym po brzegi ludźmi kraju, uświadomił im na co się porwali. W Wietnamie nie obowiązują żadne prawa ruchu drogowego, z prostego powodu – nie mogą obowiązywać w kraju zamieszkiwanym przez ponad 90 mln ludzi, z których każdy statystycznie posiada dwa skutery, które to z kolei ciągle poruszają się po zatłoczonych ulicach. Natężenie ruchu jest ogromne i niewyobrażalne. Dla przybysza z Europy to co wita go na drogach jest nie do ogarnięcia ludzkim rozumem. Fala tysięcy skuterów na minutę przelewa się z prawej na lewą, z lewej na prawą. Na jednym skuterze może jechać do pięciu pasażerów. Pojazdy te są szkolnymi autobusami, ciężarówkami, mobilnymi restauracjami, sklepami, rodzinnymi vanami, terenowymi pojazdami. Przewożą wszystko, od setek kurczaków, wielkiej lodówki, sterty dywanów, kilku świń po tysiąc nadmuchanych balonów. W Wietnamie nikt nie spaceruje, wszyscy przemieszczają się na dwóch kółkach, ale w jakim stylu! Jadą pod prąd, przecinają skrzyżowania bez namysłu, hamują bez ostrzeżenia, skręcają jak im wygodnie i wtedy kiedy potrzebują, no i trąbią. Skręcając, włączając się do ruchu, zmieniając pas, zjeżdżając. Potęguje to doznania. Jednak wszystko działa płynnie i sprawnie, nie ma wypadków, kolizji, ale przeraża gdy siedzisz w ulicznej, chodnikowej restauracji, obserwujesz ten pozorny chaos ze świadomością, że za moment staniesz się jego częścią.
Tym bardziej, że skutery zostały szybko i bez zbędnego namysłu zakupione u ulicznego sprzedawcy w Hanoi. Po krótkim, obowiązkowym targowaniu się o cenę wybór padł na dwie automatyczne Yamahy, dla Elizy i Krzyśka i jedną Hondę Win, z manualną skrzynią biegów którą wybrał Paweł i która sponsorowała liczne atrakcje ekipie przez cały wyjazd. Krzysiek mógł nareszcie zabrać się do… nauki jazdy na dwóch kółkach, bo musicie wiedzieć, że nigdy nie siedział nawet na motocyklu czy skuterze. Trzeba być odrobinę szalonym i bardzo spragnionym pokładów adrenaliny, żeby uczyć się jazdy właśnie w Wietnamie. Tyle, że właśnie to definiuje całą trójkę – najpierw robić, później myśleć o tym jak było rewelacyjnie, choć bywało, że ciężko.
Podróż rozpoczęła się przebiciem przez ogromne korki w Hanoi do wyjazdu na północ gdzie Krzysiek, Paweł i Eliza chcieli dotrzeć, by podziwiać najpiękniejszą, dziką, górską część Wietnamu. Wypełnioną polami ryżowymi i malutkimi osadami rdzennych mieszkańców. Nie udało się. Pogoda, ulewne deszcze, niskie temperatury, małe dystanse możliwe do pokonania i liczne awarie Hondy Pawła zweryfikowały plan powstający z dnia na dzień i wymusił na nich nawrotkę w kierunku południowym. Szybko też zdecydowali się na zjazd z głównej trasy na lokalne, gruntowe, piaszczyste ścieżki. Ta decyzja była jedną z najlepszych podczas całego wyjazdu, bo dzięki niej zobaczyli i poznali prawdziwy Wietnam. Taki którego nie ma w żadnym przewodniku.
Droga prowadziła ich przez dżunglę, rybackie osady, malutkie wioski ukryte w dolinach, plantacje kawy i kakaowców, górskie przełęcze, kambodżańskie przygraniczne bezludne tereny. Często urywała się i jedynym wyjściem było przeprawienie się przez rzekę na prowizorycznym promie lub przejazd bezdrożami. Momentami jedyne co mogli zrobić to zawrócić. Bywało, że zastawała ich noc, nocowali u mieszkańców bądź w malutkich lokalnych pensjonatach, gdzie prąd włączano na 2-3 godziny dziennie.
Z każdym kilometrem kraj jak i ludzie zmieniali się jak w kalejdoskopie, ale łączyło ich jedno. Niesamowita gościnność. Każdy postój który wymuszony był przez awarię Hondy Win, którą jechał Paweł i która psuła się nawet dwa razy dziennie – fundowała im spotkania z mieszkańcami i niezapomniane wspomnienia. Bariera językowa? Nic nie znaczyła, bo uśmiech i proste gościnne gesty jak zrobienie kawy, darmowa naprawa nieszczęsnego motocykla, pyszny arbuz, puszka zimnej coca coli, kwiaty wpinane we włosy Elizy, czy po prostu uścisk starszej kobiety sprzedającej przy drodze paliwo – mówi więcej niż tysiąc słów. Z przejawami symptatii spotykali się na każdym kroku. Eskalacją tego był moment gdy w jednej z mijanych malutkich wiosek zostali siłą wciągnięci na tradycyjne Wietnamskie wesele i stali się jego główną atrakcją. Tańce, śpiewy na scenie, wspólny posiłek przy jednym stole. Nie mogliby tego zasmakować gdyby trzymali się sztywno utartych szlaków, jak robią to inni.
A skoro o smakach mowa, to Wietnam zaskoczył naszych podróżników nie tylko ludźmi, egzotyczną przyrodą, pięknem i dziczą. Lokalne jedzenie było czymś co stawiają na pierwszym miejscu listy powodów dla których musisz odwiedzić ten kraj. Z zastrzeżeniem, że im dalej na południe tym smaczniej i jeszcze z jedną nietypową poradą. „Jedz tylko na ulicy”. Pomimo, że gar-kuchnie chodnikowe w pierwszym odbiorze dla typowego Europejczyka nie wyglądają na miejsce gdzie ktokolwiek chciałby świadomie coś zjeść – to właśnie te mini restauracje fundują najlepsze doznania smakowe. A ogromny ruch generowany przez lokalnych mieszkańców, gwarantuje, że wszystko jest świeże. Największym zaskoczeniem dla Krzyśka, Pawła i Elizy było tradycyjne wietnamskie śniadanie o nazwie „banh mi” składające się z jajecznicy (!), ze szczypiorkiem, pomidorem, ogórkiem i bułką pszenną. Oraz fakt, że Wietnamczycy uwielbiają wypieki i w każdym miejscu tego kraju można było napotkać cukiernie o asortymencie przyprawiającym o zawrót głowy i tak pysznym jak nasze, domowe wypieki.
O zawrót głowy przyprawiały również ceny. Wiedzieli, że Wietnam jest stosunkowo tanim krajem w porównaniu do naszej rzeczywistości. Przy czym wiedzieć, a poznać coś na własnej skórze to zdecydowania różnica. Solidne śniadanie to koszt ok. 3 zł na osobę, obiad z kolei kosztował 6 zł. Kawa około 1,70 zł, papierosy 80 groszy, a piwo (które jest prawdopodobnie najtańszym piwem świata, ok. 1,30 zł za kufel). Ciekawostką była rozpiętość tego co można było otrzymać w danej cenie. Idealnym przykładem będzie nocleg. W jednym miejscu za 17 zł (osoba) można było wyspać się w 3 gwiazdkowym hotelu przy plaży, a już w innej miejscowości w tej cenie normą był pokój bez okien, za to z grającym przez noc karaluchem pod szafą. Szybko załapali panujące zasady i ustalanie wartości nabywanej rzeczy. Chociaż nie było to łatwe, bo już na dzień dobry wszystko wydaje się bardzo tanie, ale trzeba mieć świadomość, że otrzymana cena i tak jest sporo zawyżona. Wietnamczycy wszak nazywani są najlepszym handlarzami świata, ale z kolei to Polak podobno wszystko potrafi.
Mało znanym faktem jest to, że Wietnam to drugi po Brazylii producent i eksporter kawy. Od połowy kraju, ku południu – krajobraz zdominowany jest przez plantacje kawy, wioski plantatorów, kawę suszącą się na polach, podwórkach i… ulicach. Kultura picia kawy w Wietnamie jest niesamowicie silna i wszędzie się ją pije. Jak przystało na kraj w którym wszystko jest „inne”, nawet kawa smakuje tu inaczej i podawana jest w oryginalny sposób. Zaparza się ją w kubeczku „phin”, leniwie skapuje czarną, gęstą warstwą na słodzone, skondensowane mleko które Wietnamczycy uwielbiają – i tworzy napój który bardziej przypomina czekoladę niż kawę. I jej smak uzależnia. Pięć, sześć filiżanek dziennie to był standard dla naszych motocyklowych podróżników. Przywieźli ją również ze sobą, bo nie wyobrażali sobie obyć się bez niej, już po powrocie.
Wietnam kojarzy się nam nieodzownie z wojną. A tak naprawdę kraj ten nasycony jest rozmaitymi atrakcjami. Zatoka Ha Long Bay wpisana na listę zabytków UNESCO, bajkowe miejsce z tysiącami wysepek zatopionych w morzu południowo-chińskim. Królewskie miasto Hue, kolorowe Hoi An z milionem lampionów, jedyną na świecie świątynią w postaci mostu nad rzeką i Polskim akcentem w historii, w postaci architekta Kazimierza Kwiatkowskiego który uratował budynki starego miasta przed zniszczeniem. Dodatkowo największe jaskinie świata w okręgu Phong Ngha, Góry Marmurowe, bajkowe liczne wodospady, ogromne wydmy Mui Ne, bujne dżungle, jezioro Lak ze słoniami w krajobrazie, piękne szerokie plaży, liczne kurorty, etc.
To wszystko sprawiło, że Wietnamski miesiąc który jawił się Krzyśkowi, Pawłowi i Elizie jako bardzo długi okres czasu – minął niespodziewanie i zbyt szybko. Żeby móc chociaż liznąć wszystkiego, musieli bezustannie się przemieszczać. Tak też było. Nie zsiadali z dwóch kółek na dłużej niż było to konieczne. W żadnym miejscu nie spędzili więcej niż jednej nocy. Wyjątkiem było miejsce przy finiszu podróży – magiczne Mui Ne, portowa wieś rybacka która oczarowała całą trójkę i skusiła ich na błogie lenistwo na plaży. Tak wypadło, że była to akurat Wigilia. Taka Wietnamska. Spędzana pod palmami, w 36 stopniowym upale, szortach, z tropikalną opalenizną i kokosem w ręce była uhonorowaniem ponad 3 tygodniowej intensywnej podróży która szczęśliwie i bez żadnych nieprzyjemnych przygód swój finał miała w Sajgonie. Najbardziej zatłoczonym mieście Wietnamu, które nigdy nie zasypia, pęka w szwach od skuterów, obezwładnia upałem i niesamowitym, przyjaznym klimatem. Bochnianie trafili tam w świąteczny okres i spędzili Boże Narodzenie w towarzystwie tysięcy Wietnamczyków którzy pomimo braku konkretnego wyznana, uwielbiają Boże Narodzenie i tłumnie zbierają się na ulicach żeby w przebraniach św. Mikołaja życzyć sobie wzajemnie wszystkiego najlepszego.
Przez miesiąc spędzony w trasie przeżyli niezliczoną ilość przygód, poznali wiele osób, zasmakowali egzotyki i życia w innym świecie. Życia nastawionego bardziej na człowieka, na rodzinę, wspólne przebywanie. Pozbawionego blichtru i konsumpcjonizmu, stawiającego na prostotę, otwartość i uśmiech. Poznali Wietnam o jakim nawet nie marzyli i nabrali apetytu na więcej. Wyjeżdżali do Polski z lekkim odcieniem smutku, że to już, że się skończyło. Pierwszego dnia gdy poczuli aromat Wietnamu, żadne z nich nie myślało wtedy, że wyjazd będzie tak bardzo niechciany. Było zbyt dobrze, żeby teraz nie tęsknić i nie kreować w głowie kolejnej azjatyckiej przygody, bo pamiętaj- nigdy nie planuj przygody! Ona dzieje się sama gdy zdecydujesz się wyjść poza strefę własnego komfortu!
Dzięki współpracy naszych przyjaciół z „Na Świat – podróże z pasją” z firmą GPS Nadzór, wyposażono nas w indywidualny lokalizator GPS Nadzór Tracker, który pozwolił na podgląd trasy naszej wyprawy. Dzięki temu mogliście odbywać tą podróż razem z nami, co prawda tylko w opcji „palcem po mapie”, ale dopingowało to nas do codziennego dzielenia się swoimi wrażeniami, przesyłając mnóstwo informacji i zdjęć z prawie każdego dnia podróży. Ukazywały się one na naszym facebookowym fanpage’u oraz na fanpage’u „Na Świat”.
Lokalizator GPS Nadzór Tracker, wyposażony w przycisk SOS, zapewniał nam również większe poczucie bezpieczeństwa w podróży. Opcja SOS służy do wysłania sygnału SOS pod zaprogramowany numer telefonu lub adres mailowy oraz zapisanie ostatniej lokalizacji, tej przy naciśnięciu tego przycisku. W ten sposób możemy powiadomić bliskich lub odpowiednie służby o potrzebie pomocy. Oby nikt nigdy nie musiał korzystać z tej opcji ale lepiej że jest, ponieważ jak to w życiu „wszystko może się zdarzyć”.
Ostatnie posty
Zostaw nam swoje dane kontaktowe, skontaktujemy się z Tobą.